Co dokładnie mam na mysli? Formę dużej częsci dialogów (a w zasadzie - monologów).
Dla mnie - to jest lanie wody i zbędne krążenia naokoło tematu, pełne rozmaitych efekciarskich ozdobników itp
Jednak - jest to wyłącznie kwestia gustu. Uczulenie mam na takie formy wypowiedzi.
Jesli dodac do tego, że nie mam w sobie za grosz romantyka. Sama tematyka problemów miłosnych i historii romansów - niezbyt mnie interesuje. Sam sposób myslenia i prowadzenia rozważań - nie jest mi bliski z całą pewnoscią.
Forma wizualna filmu - sama w sobie nieciekawa.
Cóż, efekt mógł być tylko jeden - przy pierwszym podejsciu - zasnąłem błyskawicznie, przy drugim - zasnąłem błyskawicznie, ale obudziłem się, zebrałem w sobie i obejrzałem od początku do końca (momentami musiałem się zmuszać)
Film nie wywołał u mnie żadnych emocji. Nie zainspirował, nie zaciekawił.
Kilka scen i zagadnień może i ciekawych, ale nie (dla mnie) w takiej formie.
Co ciekawe - film ten często jest porównywany z "Spragnieni miłosci", co i mi podczas oglądania się narzuciło. Film chińczyka jednak mi się bardzo spodobał.
Forma była w nim przecudna. Mniej paplaniny, więcej efekciarstwa wizualnego i w ten sposób budowany nastrój. To mi bardzo odpowiada i sprawia, że jest to jeden z nielicznych filmów o miłosci, które mi sie podobały, jak również - jest to jeden z moich ulubionych filmów Wonga (zdecydowanie nie wszystkie lubie)
Moja ocena: 4/10 (moje oceny na filmwebie są w 100% subiektywne)
Ja generalnie nic nie mam do przegadanych filmów. Ten styl gadania jednak mi nie odpowiadał.
Hiroshima to obraz antywojenny i nie dziwię się, że nie rozemocjonował Cię specjalnie. Mnie też nie. Ale doceniam formę przekazu, wyrafinowaną i nowatorską (w 1959r.) na tyle, że nadal wiele osób jest przekonanych, że to film "o miłości" japończyka z Hiroszimy i francuzki z Nevres. Ja powiedziałbym: o miłości ludzi, zniszczonej wojną.
Forma własnie do mnie nie trafiła. Nowatorska i przemyslana - ok, ale ja mam inny system oceniania. Za takie rzeczy nie przyznaje specjalnie dużych bonusów (bo i zakładam, że gdybym obejrzał dokładnie taki sam film, jednak bez tej nowatorskiej części, to by mi się podobał mi jeszcze mniej).
Przekaz filmu jest ok.
Nie widziałem nigdy w tym filmie jedynie miłosnej tematyki, która przesłaniała wszystko inne (choć o tym nie wspomniałem wczesniej).
Film to przejmujące studium ludzkiej traumy i próby jej przełamania - poprzez nieskończone przeżuwanie tych samych słów i rozdrapywanie starych ran (ona) lub też uparte, rozpaczliwe milczenie, psią wierność wobec przypadkowo poznanej osoby (on) . Stąd to bezustanne "krążenie wokół tematu". O pewnych rzeczach nie da się mówić wprost. Film, jak na tamte czasy, zdumiewający, a i dziś może robić wrażenie. Oglądałam go ponad pół roku temu, ale w myślach coraz częściej do niego powracam. Delikatny i dotkliwy zarazem. Czarna perła.
Perła perłą, zdjęcia cudo, ale sztuczne to że aż boli, albo trauma albo romantyzm, trochę tego i tego dało się wycisnąć w Kochanku Annauda, ale to dlatego pewnie, że tam niewiele gadają...
Często się z tobą nie zgadzam, ale teraz podepnę się pod twój temat. Poza doznaniami wizualnymi i fenomenalnym początkiem (muzeum plus muzyka) potem tempo gwałtownie siada. Love story w miejscu atomowej zagłady. Sztuczne dialogi, kompletnie mnie nie interesujące. Potem wiele retrospekcji i ostatecznie wychodzi film o traumie, o przeżytej tragedii i radzeniu sobie z bolesnymi wspomnieniami. Powiedzmy, że temat niegłupi, ale opakowany w tak nudny sposób, że przeszedłem obok filmu.
Bardzo kiepski film.
Muszę po części się zgodzić. Ta bomba sadyzmu słownego w efekcie zdeformowała film. Jak na mój gust za dużo męczęńskiego monologu. Monodramu pastwiącego się nad widzem. Wydaje mi się, że paradoksalnie mniej znaczy więcej. Czasami od cierpiętniczego słowotoku bardziej wymowna jest cisza. Ta tutaj jest dobrem deficytowym. Od filmu oczekiwałam totalnego spustoszenia umysłu. Dewastacji wrażliwości. Alegorycznej Hiroszimy. Niestety dla mnie to był lekki wstrząs. Taki wybuch na pół gwizdka. A szkoda bo sam temat bardzo dobry...
Taki męczeński monolog przywodzi mi na myśl nic innego, tylko ,,Człowieka, który śpi". Dla mnie mimo różnej tematyki te dwa filmy łączą dwie rzeczy - dekadentyzm i film wypełniony po brzegi myślami, aż widza zaczyna boleć jego własna głowa.
Dokładnie, przegadany, pseudo intelektualny knot. Podobnie jest też z filmem "Niebo nad Berlinem". Nie przepadam za taką nachalną paplaniną. O wiele bardziej działają na mnie filmy w których prawie nic się nie mówi jak np "Pusty dom" Kim Ki-duka.
Teatralne dialogi lub wręcz monologi, w które się, szczerze mówiąc, nie wsłuchuję. Oglądam ten film z uwagi na jego oceny i kultowość, ale też nie jest to dla mnie przyjemny seans. Przyznam, że w ogóle nie lubię czarno-białych filmów i niechętnie takie włączam. Na plus Emmanuelle Riva, muzyka i antywojenna retoryka. Kiedy kończę ten komentarz zostało mi jeszcze 25 minut do końca. Jakbym nie robił nic innego, to możliwe, że też bym przysnął, jak to mi się zdarza na czarno-białych.